powrót do : str. głównej  |  spisu treści witryny  |spisu treœci ,,Karty...'' |[na dół]








 



C  Z  Ę  Œ  Ć        P  I  E  R  W  S  Z  A

 

 

 

Wspomnienia z Rosji

1944-1946

 

Miedniki – Kaługa – Lasy podmoskiewskie








 

 

 

 

 

 





Swoim wnukom i młodemu pokoleniu Polaków,
aby lepiej poznali przeszłoœć swych przodków

 

 

 

Miedniki

 

Poniedziałek 17 lipca l944 roku można uznać za punkt zwrotny w dziejach wileńskiej Armii Krajowej. Komendant Okręgu gen. „Wilk” (płk Aleksander Krzyżanowski) został zaproszony do dowódcy 3 Frontu Biało­ruskiego gen. Czerniachowskiego, do Wilna, ul. Koœciuszki l6, w celu sfinali­zowania polsko-sowieckiej umowy wojskowej. Dowódcy brygad mieli stawić się na odprawę z dowództwem sowieckim w Boguszach. Wieczorem do Komendy Okręgu dotarła wiadomoœć o rozbrojeniu i aresztowaniu oficerów polskich wezwanych na odprawę.

         W Komendzie pozostało niewielu oficerów. Najstarszy stopniem                   i wiekiem ppłk Izydor Blumski, ps. „Strychański”,  objšł dowództwo. Z naszej radiostacji nadano depeszę o nowo zaistniałej sytuacji. A jeszcze wczoraj,         tj. 16 lipca, depeszowaliœmy: „Polskoœć miasta bije w oczy. Pełno naszych żołnierzy. Szpitale przepełnione, wszystkie w polskich rękach. W fabrykach        i warsztatach tworzš się komitety i zarzšdy polskie. Władze administracyjne ujawniš się w najbliższym czasie.” O zmroku wyszedł do nas ppłk Blumski       i ogłosił swojš decyzję: „Akcja ŤBurzať trwa. Będziemy przebijać się Puszczš Rudnickš do Warszawy. Do ostatecznego wyjaœnienia naszej sytuacji między aliantami nie należy wchodzić w działania bojowe z armiš sowieckš. Ponieważ nasza sytuacja radykalnie się zmieniła, każdy żołnierz podejmuje samodzielnš decyzję: czy pozostanie na rodzinnych terenach, wyczekujšc dalszego rozwoju wydarzeń, czy poœpieszy ku Warszawie.”

Oœwiadczenie to wywołało różne reakcje. Jedni, szczególnie miejscowi chłopi, zadecydowali o pozostaniu, drudzy, bardziej zdeterminowani, postano­wili przebijać się do Warszawy. Zdarzył się jednak i inny, odosobniony, przy­padek: jeden z miejscowych podoficerów wycišgnšł pistolet, rozpaczliwie woła­jšc: „To zdrada! Nie możecie tu nas zostawić! Jesteœmy wojskiem, dowód­cy odpowiadajš za los swoich żołnierzy.” Z trudem udało się rozbroić desperata. Z bratem Jerzym (ps. „Mur”) bez wahania postanowiliœmy dołšczyć do grupy zmierzajšcej do Warszawy. W póŸnych godzinach wieczornych nastšpiły poże­gna­nia, wymienialiœmy się broniš. Mój brat dostał od kogoœ, kto postanowił wracać do domu, sowieckš „dziesištkę” (karabin samo­powtarzalny, 10‑strzało­wy, Siemionowa-Tokariewa) oraz sporo granatów, zarówno „trzon­kowych”,
jak i „jajkowych”. Ja swego mauzera nie chciałem zamienić na innš broń. W nocy ruszyliœmy do Puszczy Rudnickiej. Nasza kolumna składała się z pie­szych, konnych i wozów chłopskich, stanowišcych tabory. Jeszcze nocš osiš­gnę­liœmy skraj puszczy. W pewnym momencie poczuliœmy odrażajšcš, słodka­wš woń rozkładajšcego się ciała. Nikt jednak nie próbował dociec,  co to było.

W dzień tempo marszu spadło, gdyż musieliœmy być ostrożniejsi. Co chwila przelatywał niziutko „kukuruŸnik” (samolot Po-2), z czerwonymi gwiazdami, gdzieœ w dali słychać było pomruk czołgowych silników. Od paru dni jakieœ oddziały sowieckie miały nas na oku. Z wyżywieniem było bardzo Ÿle, pod wieczór dostaliœmy pierwszy posiłek – po menażce zupy z mięsa zabitej pociskiem krowy, bez ziemniaków, kaszy, soli  i  jakichkolwiek  przypraw. Mimo głodu danie to spożywaliœmy niezbyt ochoczo, jedynie kawałki mięsa były jadalne, sama zupa, a właœciwie ciecz – tłusta i bez smaku – była okropna. Każdy jednak zjadł swojš porcję. Nocš kluczyliœmy po leœnych wertepach. Byłem kompletnie wyczerpany, dokuczał głód, brak snu, owrzodzenia, a szcze­gólnie duży czyrak na lewej nodze. Z zazdroœciš spoglšdałem na nielicznych konnych i myœlałem o swoich koniach z plutonu kawalerii ORKO.

Nad ranem, 19 lipca, rozdzielano resztki zapasów żywnoœciowych,  chleb i słoninę, gdy nagle padło kilka strzałów i ujrzeliœmy otaczajšcych już nas żołnierzy sowieckich. Częœci naszej grupy udało się wymknšć. Gdzieœ na czele kolumny, dosłownie z ršk sowieckich, wymknšł się na koniu  inspektor mjr „Jarema” (Czesław Dębicki), ostatnio d-ca 3 Zgrupowania. Jego potężna postać tylko mignęła wœród drzew. Zostało nas zaledwie kilku. Trzymaliœmy się z bratem razem, nie odstępujšc od siebie na krok. Byliœmy zupełnie zdezorientowani. Nie mieliœmy żadnego planu działania i nie wiedzieliœmy, w jakim kierunku mamy podšżać, brnęliœmy przez leœne chaszcze zupełnie na oœlep. Około południa usłyszeliœmy krótkie serie „pepeszy” i gromkie okrzyki: „Zdawajties! Wy okrużenny!” (Poddajcie się!  Jesteœcie okršżeni!). Apatycznie wyszedłem na leœnš drogę. Z dala zobaczyłem żołnierza – pogranicznika w ciemnozielonej czapce. Machinalnie wycišgnšłem z mauzera zamek i rzuciłem go w krzaki. Za mnš mój brat szamotał się z  magazynkiem swojej „dziesištki”. Na polanie było już kilku obcych żołnierzy, którzy rozbrajali naszych chłopców. Jeden z nich, odbierajšc mi karabin, zapytał: „Czto, ty oficer?” Zdziwiło mnie to pytanie, gdyż byłem drobnym chłopakiem, bez nakrycia głowy, hełm porzuciłem wczeœniej,               wojskowa czapka została w motocyklu, a moje „szczenięce lata” nie pasowały do tej rangi. Odpowiedziałem, nieco wylękniony: „Nie”. On zaœ, wskazujšc na proporczyki naszyte na moim płaszczu, kontynuował:

– „A eto czto ?”

– „13 pułk ułanów” – odpowiedziałem.

Wkrótce z małych grupek naszych chłopców, wyprowadzanych z lasu, zebrała się kilkudziesięcioosobowa gromada. Pod konwojem przeprowadzono nas do wsi Rudniki. Poza wsiš, opodal wiejskiego cmentarza, przy stawku i ciekawej dzwonnicy wystawionej ku pamięci polskich powstańców z 1863 r., założono nam prowizoryczny obóz. Patrzšc nań, pomyœlałem: czy my też podzie­limy losy naszych pradziadów? Gdzie tym razem Moskwa nas wywie­zie? Wieczorem dostaliœmy smacznš zupę z kuchni polowej, stojšcej obok jednostki sowieckiej. Kucharz, mówišcy po polsku, pocieszał nas: „Nie bójcie się, jeszcze zrobiš z was porzšdne wojsko i będziecie razem z nami bić faszystów”. W podobny sposób uspokajał nas starszy stopniem oficer NKWD, którego przydzielono do pilnowania nas. Pilnowani byliœmy dobrze, spaliœmy na gołej ziemi, otoczeni strażš, z broniš gotowš do strzału, z ustawionym odpowiednio ckm-em, ale trakto­wano nas doœć dobrze.

20 lipca, o œwicie, rozpoczęliœmy marsz do punktu zbornego w starym zamku królewskim w Miednikach. Dzień był upalny. Przechodziliœmy obok pól dojrzałego zboża. Rano nie dostaliœmy jedzenia, więc rwaliœmy kłosy, rozcieraliœmy je w dłoniach i jedliœmy ziarno. Na szosie dołšczano do nas grupy rozbrojonych naszych chłopców, kolumna stale rosła. Co kilka kilome­trów robiono odpoczynek, najczęœciej nad rzeczkš lub stawem, umożliwiajšc nam ugaszenie pragnienia i odœwieżenie się. Po drodze spotykaliœmy miejscowych cywilów, eskortowanych przez uzbrojone patrole czerwono­armiejców, z charakterystycznymi „sztykami” (bagnetami) na karabi­nach. W ten sposób odbywał się pobór rekrutów. Z bratem trzymaliœmy się ramię przy ramieniu. Rozważaliœmy nasze położenie i wtedy brat przekonał mnie o koniecznoœci ucieczki. Przechodzšc przez wieœ Pawłowo, postano­wiliœmy, że zrobimy to właœnie tutaj, bo brat znał tę okolicę. Przy pierwszej nada­rzajšcej się okazji dał nura w bocznš uliczkę, ja przez chwilę zawahałem się i wtedy... kolumna zatrzymała się. Konwojenci uformowali czworobok, majšc baczenie na każdy niewłaœciwy nasz ruch. Nieœmiała próba uskoczenia w bok wywołała natychmiastowš reakcję konwojenta, warknšł na mnie: „A ty kuda! Budu strelat’!” (A ty gdzie! Będę strzelał!). Po chwili zaczšłem szukać miejsca  do ukrycia się  w zaroœlach nad stawem, ale na taki pomysł wpadli wczeœniej już inni i odganiali mnie stamtšd szeptem, by nie zwrócić uwagi strażników. Wkrótce jednak padła komenda: „W kołonnu stanawis!” (Stawać do kolumny!) i zrezygnowany wypełniłem rozkaz. Kiedy odchodziliœmy, konny konwojent, przejeżdżajšc obok stawu, oddał do zaroœli kilka serii z automatu.  Jak się okazało, ukrytym tam chłopcom nic się jednak nie stało.

Pod wieczór przekroczyliœmy bramę zamku w Miednikach, z którego pozostały tylko wysokie mury, bez budowli. Na œrodku placu postawiono baraki, gdzie mieœciło się ambulatorium, szpitalik i dowództwo. Już przy bramie spot­kałem wielu znajomych. Przydzielono mnie do 13 grupy, ale póŸniej przenio­słem się do pierwszej, gdzie był Tosiek, Dan i inni koledzy. Kiedy po wielu latach, w 1980 r., odwiedzałem Miedniki z moim litewskim przyjacielem i podałem mu liczbę około 5-6 tysięcy tu internowanych, nie mógł uwierzyć, że można było tylu ludzi na tej przestrzeni pomieœcić. Faktycznie, było bardzo ciasno. Spaliœmy obok siebie jak œledzie  w beczce. Nie nadšżano z kopaniem latryn. Zaraz po rozlokowaniu udałem się do ambulatorium. Rana na nodze wyglšdała groŸnie, nie chciała się goić, powstało tzw. „dzikie mięso”. Sanita­riusz zapytał: „Czy to postrzał?” Nie, to tylko wrzód. Otrzymałem pierwszy normalny opatru­nek. Byliœmy okropnie zawszawieni. Próby odwszawienia nas partiami, po 200-300 osób, w polowej „woszoprutce”, mało co dawały. Po powrocie do obozu każdy z nas mógł  na zawołanie wycišgnšć ze swej odzieży małe żyjštko – wesz.

W niedzielę, 23 lipca, za zgodš sowieckiego komendanta obozu, przyniesiono z miejscowego drewnianego koœciółka œw. Kazimierza naczynia           i szaty liturgiczne. Był piękny dzień. Błękit lipcowego nieba usłany białymi cumulusami, a w dole, otoczeni wiekowymi ruinami miednickiego zamku, klęczeli stłoczeni żołnierze. Odprawiała się ich ostatnia msza œw. przed opuszczeniem ziemi rodzinnej. We mszy uczestniczyli wszyscy jak jeden mšż. Była to chwila podniosła i wzruszajšca nawet dla ludzi o twardych  sercach, którzy być może od dawna nie uczestniczyli w praktykach religijnych. W niejednym oku zabłysła łza. Po mszy kapelan udzielił powszechnego absolutorium „in articulo mortis” (wyspowiadanie wielotysięcznej masy żołnier­skiej było fizycznš niemożliwoœciš). Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że następ­nej mszy œw. w podobnym towarzystwie wysłucham dopiero 13 stycznia 1946 r. w Białej Podlasce, po powrocie z wygnania.

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Obóz w Miednikach. Na zdjęciu widoczne baraki: stajnie,  w których mieœciła się       częœć żołnierzy (reszta biwakowała  „pod chmurkš”). Fot. Stanisław Białożyt.

 

W następnym tygodniu, 25 lipca, do Miednik przyjechali wojskowym willysem: mjr Soroka, jakiœ porucznik (niektórzy mówili, że mógł to być  –Jerzy Putrament, inni zapewniali, że był to Anatol Mikułko – obaj znani                z przekonań komunistycznych) i kapral – kierowca z armii gen. Berlinga. Wywołało to zrozumiałe poruszenie. Mjr Soroko ze sterty kamieni przy bramie wygłosił krótkie przemówienie, apelujšc o dobrowolne zacišgnięcie się do armii Berlinga, walczšcej – jak mówił – u boku zwycięskiej Armii Czerwonej. Na pytania dotyczšce spraw polskich, niestety, nie potrafił konkret­nie odpowiedzieć. Wprawdzie mówił, że istnieje już rzšd polski, ale poza nazwiskiem  gen. Berlinga nikogo nie umiał wymienić.

         W międzyczasie ustawiono kilka stolików, przy których młode dziewczęta, w mundurach najczęœciej młodszych lejtenantów, rozpoczęły zapisywanie ochotników. Zgłosiło się około 300 chętnych, których następnie wyprowadzono poza mury naszego odosobnienia.

         Nazajutrz mjr Soroka próbował jeszcze raz agitować i przekonywać,         że nie ma dla nas innej rozsšdnej drogi wyjœcia. Jego niepoprawna polszczyzna,        a raczej trochę polonizowana mowa rosyjska, nie budziła zaufania i wywoływała œmiech. Żšdano powrotu naszego gen. Wilka. „Jesteœmy żołnierzami Armii Krajowej, mamy swoje dowództwo i Rzšd Polski w Londynie. Chcemy walczyć         z Niemcami tak, jak to robiliœmy dotychczas!”. Zdenerwowany agitator skwitował to lapidarnie: „Nie chatitie  w armiu Bierlinga, to budietie kamieni woracziwat!”  (Nie chcecie do armii Berlinga, to będziecie kamienie przewracać).
I tak propagandowa akcja, majšca na celu „dobrowolne” przejœcie żołnierzy AK                      do armii gen. Berlinga, nie wypaliła. Nawet ochotnicy z poprzedniego dnia zostali przyprowadzeni z powrotem,  tyle że było ich już mniej, bo częœć sama uciekła        już wczeœniej.

Któregoœ dnia zawołali mnie koledzy, abym włšczył się do grupy „beczko­wozów”. Codziennie wóz z kilkoma beczkami, cišgniony przez l2-15 żołnierzy, kilka razy wyjeżdżał po wodę, czerpanš ze studni poza obozem.

Okazało się, że poza murami czekała na mnie moja Mama. Miała przygotowane dla mnie cywilne ubranie, samogon i pienišdze dla konwo­jentów. Dogadała się z konwojujšcymi żołnierzami, iż nie zauważš, że pozo­stanę poza obozem. Spotkanie było bardzo radosne. Mama namawiała mnie na powrót do domu. Nie posłuchałem, argumentujšc: „Nie może spotkać nas nic złego. Jest nas zbyt dużo, nasze władze nie pozwolš, aby stała się nam krzywda. Na pewno zostaniemy wcieleni do prawdziwego wojska polskiego”. Taka opinia panowała zresztš nie tylko wœród nas, bo zdarzało się, że młodzi Polacy, chcšc uniknšć poboru do sowieckiej armii, przychodzili dobrowolnie do naszego obozu. Biedna Mama, mimo łez i próœb, nie zdołała zmienić mego postanowienia, podobnie jak kiedyœ nie powstrzymała mnie przed wyjœciem do partyzantki. Ostatnie uœciski, pocałunki, błogosławieństwa i wróciłem do obozu. Od Mamy wzišłem tylko swój dowód tożsamoœci, bo przewidy­wałem, że może mi się przydać, na przykład na wypadek ucieczki.

Upały, wszawica, brak podstawowych warunków sanitarnych – wszystko to spowodowało, że pojawiły się pierwsze przypadki tyfusu. Sytuacja wymagała jak najszybszego działania. Chorych izolowano i wywo­żono z obozu.

Moje pamištki

Nowenna  do Serca Jezusowego, wydana 6.02.1940 r.  w Wilnie,             z imprimatur biskupa Michalkiewicza, który bierzmował mnie w 1935 r.              w koœciele  œw. Michała          w Wilnie. Służyła mi jako ksišżeczka do nabożeństwa. Stale nosiłem   jš przy sobie, razem  z obrazkiem Matki Boskiej – stšd silne zużycie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej.

Otrzymałem go od ojca pocztš polowš AK w Dziewieniszkach. Na odwrocie znajduje się znana modlitwa błagalna                 o zawierzenie Jej opiece.

 
 

 

 


 

 

 

 

Ryngraf wykonany dla mnie przez Henryka Sawalę w lasach podmoskiewskich

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


W pištek, 28 lipca, poddano nas bardzo œcisłej osobistej rewizji. Zabierano właœciwie wszystko, nawet zegarki, a szczególnie wszelkie dokumenty, papiery. Poza metalowš puszkš od niemieckiej maski gazowej, która służyła mi za menażkę, nie miałem żadnego dobytku. Dowód tożsamoœci, który wzišłem od Mamy, ukryłem pod darniš. Podczas rewizji miałem przy sobie nowennę do Najœwiętszego Serca Jezusa i mały obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który otrzymałem od Ojca pocztš polowš, jeszcze kiedy byłem w oddziale „Groma” (ORKO). Te jedyne „papiery”, jakie posiadałem, sam, bez oporu, złożyłem na stercie rekwirowanych rzeczy.              I wtedy młody żołnierz, o skoœnych oczach Azjaty, zapytał dyskretnie: „A eto k’ moleniu?” (A to do modlitwy?). Potwierdziłem,  a wtedy on rozejrzał się, czy nikt nie patrzy i wyszeptał: „Sprjacz!” (schowaj). Skwapliwie schowałem  te moje jedyne pamištki z domu. Wtedy nie wiedziałem jeszcze,  jak ważnš rolę odegra ten mały obrazek Matki Boskiej w najtrudniejszych chwilach mojego życia w Rosji.

W sobotę, 29 lipca, nastšpił wymarsz do stacji Kiena. Przemarsz odbywał się w zwartym szyku, pod silnym konwojem straży granicznej. Oficerów i podoficerów odseparowano od nas i odrębnym transportem odesłano – jak póŸniej dowiedzieliœmy się – do Riazania. Nasz przemarsz przez osiedla i wioski wywoływał wszędzie ogromne poruszenie. Nigdy nie zapomnę widoku bezradnych konwojentów, bezskutecznie spychajšcych bagnetami w  pochwach, nasadzonych na „dziesištki”, tłum napierajšcych kobiet, żegnajšcych nas ze łzami. Być może były wœród nich matki, siostry naszych chłopców. Te biedne, zapłakane kobiety wynosiły z domów to, co miały: chleb, mleko, jabłka, ale co najważniejsze – swoje serca.  Były to przejmujšce sceny, œwiadczšce w ciężkiej chwili historii o naszej jednoœci narodowej. Nawet wrogo do nas nastawieni konwo­jenci doznawali wstrzšsu i okazywali się bezradni wobec takiej postawy bezbron­nego przecież tłumu. Na małej stacyjce Kiena załadowano nas do wagonów towarowych:
po 90 osób do wagonów 4-osiowych, po 45 osób do 2-osio­wych. Ciasnota była ogromna. Wagony, zadrutowane od zewnštrz i strzeżone przez uzbrojonych konwojentów sowieckiej straży granicznej, nie miały żadnego wyposażenia.

W nocy z 29 na 30 lipca transport ruszył poprzez Mołodeczno                 na wschód. Podobno były próby ucieczki, wtedy nikt z nas nie wiedział jednak, z jakim skutkiem. 3l lipca przekroczyliœmy w Olechnowiczach dawnš granicę polsko-sowieckš, a 1 sierpnia przejechaliœmy Mińsk i Borysów. Zaczęła się prawdziwa gehenna. Upał był okropny. Dostawaliœmy tylko suchy prowiant – suchary, czasami chleb, rybę wędzonš i ani kropli wody lub innych płynów. Transport z trudem przeciskał się w głšb Rosji – „pod pršd” licznym eszelonom zmierzajšcym na zachód, na front. Pocišgi te miały oczywiœcie pierwszeństwo, a więc cišgle wyczekiwaliœmy na wolny przejazd. W czasie postojów wołaliœmy o wodę, ale ludnoœć, doœwiadczona strasznymi przejœciami wojennymi, nie reagowała na nasze proœby. Brak współczucia wynikał i z tego, że mieliœmy strażników w zielonych czapkach pograniczników, zdradzajšcych NKWD. Zdarzył się nawet przypadek, chyba w Orszy, kiedy gromadka wyrostków z okrzykami: „Prokljatyje frycy!” obrzuciła na stacji nasze wagony kamieniami. Prawdopo­dobnie wzięli nas za  niemieckich jeńców, do których każdy pałał tu wówczas nieopisanš nienawiœciš, powodowanš nie tylko intensywnš propagandš, ale przede wszystkim ogromem krzywd wyrzšdzonych przez Niemców.

3 sierpnia dotarliœmy do Smoleńska. Zaczšł padać zbawczy deszcz.        Do wszelkich naczyń, jakie posiadaliœmy, łapaliœmy œciekajšcš deszczówkę. Nareszcie mogliœmy ugasić pragnienie. Większoœć z nas była w stanie psychicznej depresji. Stan ten wynikał z naszego beznadziejnego położenia, pogłębiał go również przerażajšcy krajobraz całkowicie zniszczonego kraju, przez który snuł się nasz transport. Smoleńsk utkwił mi w pamięci jako olbrzymi, potwornie okaleczały jar ruin i pogorzelisk, w którym gdzie- niegdzie próbowali gnieŸdzić się ludzie, a właœciwie ich nędzne cienie.  Obraz ten do dziœ tkwi w mojej pamięci jako memento przeciw wojnie, dowód ludzkiej nienawiœci i barbarzyństwa.

Mimo apatii, która ogarnęła większoœć z nas, œledziliœmy kierunek podróży. Kiedy 4 sierpnia osišgnęliœmy WiaŸmę i tam zmienił się nasz kurs ze wschodniego na południowo-wschodni, wstšpiła w nas otucha. „Jedziemy na południe, a więc jeszcze nic straconego! Przekażš nas zachodnim aliantom, będziemy znowu żołnierzami. Pójdziemy na bój za wolnoœć naszej umęczonej Ojczyzny”. Dotychczasowe postępowanie z nami nie wróżyło jednak nic dobrego. Byliœmy przecież traktowani dotšd jak jeńcy wojenni.

Tylko raz dzien­nie transport zatrzymywał się w otwartym polu i wypuszczano nas z wagonów w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Z obu stron szpaler konwojentów, z broniš skierowanš ku nam, gotowš do otwarcia ognia na wypa­dek próby ucieczki. Musiał to być arcyzabawny widok, kiedy każdy z nas wypinał swój nagi poœladek na skierowane złowrogo lufy pepesz straż­ni­ków. Podczas jednego z ostatnich takich postojów odkryliœmy wodę w rowie przy torach. Błyskawicznie skoczyliœmy do wagonu po naczynia, ja po swojš menażkę, za którš służyła mi puszka po niemie­ckiej masce gazowej. W wodzie były kijanki i zielone glony, mimo to, po  odcedzeniu przez brudny bandaż, łapczywie gasiliœmy pragnienie po sło­nych œledziach, które stanowiły nasz ostatni posiłek. Na skutek długo nie czekałem – zachorowałem na krwawš dyzenterię.

5 sierpnia, w nocy, pocišg zatrzymał się w Kałudze. Rano usłyszeliœmy dŸwięki wojskowej orkiestry, grano marsze wojskowe i krakowiaka. Wagony otworzono i padła komenda ich opuszczenia. Na peron wylała się kilku-tysięczna rzesza naszej braci. Byliœmy oszołomieni i tš orkiestrš i zmianš podejœcia naszych „sojuszników”. Padła rosyjska komenda: „Strojsia!” Oficerowie i podoficerowie sowieccy uformowali nas w pododdziały tak jak jechaliœmy w wagonach. Nie bardzo rozumieliœmy, zarówno podawanych komend, jak i nagłej odmiany naszego losu. Naszych nowych przeło­żonych denerwowało, że nie reagujemy na ich komendy: „Smirno!”, „Szagom marsz!”, „Dzierży nożku!” i inne, które słyszeliœmy po raz pierwszy (Bacznoœć! Naprzód marsz! Trzymaj krok!). Niektórzy próbowali nas strofo­wać: „Czto wy za bojcy?”. Z naszej strony odezwały się głosy, że my żołnierze, a nie jeńcy.

W końcu potworzyły się małe kolumny i w takt orkiestry przema­szerowaliœmy przed  grupš oficerów na czele z płk. Jermołowem, który salutujšc taksował przechodzšce oddziały okiem frontowego dowódcy. Maszerujšc przez miasto, domyœlaliœmy się już, że zostaliœmy przekazani jakiejœ jednostce wojskowej. Najważniejsze, że nie groziła nam eskorta z broniš gotowš do œmiercionoœnego strzału.

Zaczšł się nowy etap w naszym życiu. Jak póŸniej nas pouczono            na zajęciach wychowania politycznego („politzaniatja”), zostaliœmy zmobilizowani przez „Wojenkamat Miedniki” do Czerwonej Armii. Uznano nas za obywateli Zwišzku Sowieckiego, których obowišzkiem jest obrona napadniętego przez Niemców wielkiego Kraju Rad.

 

 

 

 

Droga do Kaługi:

Powrót do Polski:

 29.07.44  – Kiena wyjazd

10.12.45  – Barmino

   1.08.44  – Mińsk, Borysow

13.12.45  –  Moskwa, Kirow

   2.08.44  – Orsza

  3.01.46  – Kirow wyjazd   

   3.08.44  – Smoleńsk

  7.01.46  – Brzeœć n. Bugiem

   4.08.44  – WiaŸma

11.01.46  – Terespol granica

4/5.08.44  – Kaługa

12.01.46  – Biała Podlaska

 

 

 

Kaługa – Zaborie – Kaługa

 

W kałuskich koszarach dowiedzieliœmy się, że jesteœmy żołnierzami 361 zapasowego pułku piechoty  zwycięskiej Armii Czerwonej. Podzielono nas na bataliony, kompanie (roty) i plutony (wzwody). Z tych, którzy podali do  ewidencji pochodzenie z terenów Polski centralnej, utworzono odrębny batalion, nazwany „zabużańskim”.

         Niektórzy, posiadajšcy lepsze buty lub inne częœci osobistego ekwi­punku, wymieniali je na chleb, słoninę. Byłem œwiadkiem, jak sowiecki oficer lotnictwa, o semickich rysach, wymienił swoje podniszczone buty z brezento­wymi, zielonymi cholewami  na długie buty skórzane – naturalnie  z dopłatš chleba  i słoniny.

         Nowe dowództwo starało się doprowadzić nas jak najszybciej do pozio­mu sprawnej jednostki wojskowej. Ostrzyżono nas „na zero”, w ramach zwalczania wszawicy wykšpano w łaŸni pułkowej i przemundurowano w nowe sorty mundurowe. Z zachowanego do dzisiaj pokwitowania zdania starej odzieży wiem, że miało to miejsce dokładnie 12 sierpnia 1944 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Jak już wczeœniej wspomniałem, w czasie drogi do Kaługi napiłem się wody z rowu przy torach i zachorowałem na krwawš dyzenterię. Ponieważ rana na nodze wcišż nie goiła się, zostałem wcielony do batalionu chorych („sanbat”), który mieœcił się w odosobnionym budynku położonym między kompleksem koszarowym z dowództwem pułku a „białymi koszarami”,           na terenie ćwiczebnym, gdzie ulokowano pozostałe bataliony. W mojej jednostce nie było nikogo ze znajomych. Stan mego zdrowia – męczšca biegunka i silny wstrzšs psychiczny – wywołał stan apatii, kompletnego zobojętnienia. Wszystko wykonywałem jak bezduszny automat w jakimœ koszmarnym półœnie. Zamknšłem się w sobie, nie dopuszczałem                     do œwiadomoœci jakiejkolwiek aprobaty tego, co się stało.

Wkrótce dowiedzieliœmy się, że obowišzujš nas rygory i regulamin Armii Czerwonej przewidujšcy dużš iloœć zajęć polityczno-wychowawczych, tzw. „politzanjatia”. Były one dla nas całkowitš nowoœciš. Poczštkowo nie mogliœmy znieœć naiwnych i kłamliwych interpretacji, szczególnie dotyczšcych spraw polskich. Polski Rzšd Londyński był zaciekle atakowany przez politruków. Jako dowód jego zbrodniczej działalnoœci wobec narodu polskiego wskazywali oni trwajšce w tym czasie Powstanie Warszawskie. Poczštkowo próbowaliœmy dyskuto­wać z politrukami, ale widzšc, że nic to nie daje, biernie słuchaliœmy ich wywodów, bez jakiejkolwiek akceptacji oczywiœcie. Politrucy z podziwu godnym uporem dršżyli nasze umysły, do których jednak żaden ich argument nie trafiał. W końcu oni formalnie uznali, że spełniajš swoje obowišzki należycie, a my po prostu nie reagowaliœmy nawet na największe absurdy.  Na koniec wykładu padało sakramentalne: „Woprosy jest?”. Głuche milczenie słuchaczy było kwitowane prawie z ulgš: „No, choroszo, wsio jasno”.

Ten odcinek pracy uœwiadamiajšco-wychowawczej politrucy uznali                    za wygrany. Za to wojskowi instruktorzy mieli inny orzech do zgryzienia. Nasi, doœwiadczeni w partyzantce, dobrze obeznani z broniš i nie stronišcy                 od wykonywania żołnierskiego rzemiosła w nowych warunkach, bojkotowali język rosyjski. Większoœć z nas, szczególnie ci pochodzšcy z Wileńszczyzny, znali język rosyjski bšdŸ ze szkoły, bšdŸ z innych kontaktów z ludnoœciš białoruskš lub rosyjskš. W krótkim więc czasie przyswoiliœmy sobie termino­logię wojskowš w tym języku: komendy musztry, nazwy broni i jej częœci składowe. Pytani przez szkolšcych nas podoficerów lub młodszych oficerów, odpowiadaliœmy prawidłowo, ale po polsku. Poczštkowo było to tolerowane, ale potem próbowano na różne sposoby zmusić nas do udzielania odpowiedzi po rosyjsku. W tym celu  stosowano indywidualne kary porzšd­kowe, jak np. sprzštanie poza kolej­noœciš oraz kary zbiorowe dla całego plutonu. Były też i perswazje „dobrym słowem”, które polegały na odwoły­waniu się do ambicji i dumy narodowej. Np. sierżant (podoficer) tak próbował nakłonić nas do odpowiedzi w urzędo­wym języku: „Wy, abrazowannyje liudi, mołodyje i nie umiejetie otwieczat’ na ruskom jazyku. Ja ucził niegramotnych i oni mogli kak pałagajetsia. Dumaju, czto Polaki eto umnyj narod”. (Wy, wykształceni, młodzi ludzie i nie potraficie odpowiadać po rosyjsku. Ja uczyłem ludzi niewykształconych i oni potrafili odpowiadać tak jak trzeba. Myœlę, że Polacy to mšdry naród). W końcu jednak instruktorzy zrozumieli, że jest to forma protestu,  buntu.

Podobnie było ze œpiewem zbiorowym. Poczštkowo tolerowano, kiedy na komendę: „Rota œpiewa!” – podejmowaliœmy ochoczo nasze polskie, żołnierskie piosenki. PóŸniej uczono nas piosenek rosyjskich, które najczꜭciej intonował sierżant „zapiewajło”, a reszta podejmowała wyuczony refren. Próby niepodejmowania refrenu lub œpiewania w jego miejsce piosenki polskiej były traktowane przez niektórych oficerów jako brak subordynacji, za co karano dodatkowš porcjš „strojawoj” (musztry).

Sowiecka kadra z niejednego pieca chleb jadła i doœwiadczyła znacznie więcej niż poczštkowo myœleliœmy. Kiedyœ podjšłem rozmowę z sierżantem na temat odniesionych przez niego ran. W okresie wojny żołnierze radzieccy nosili na bluzach oznaczenia ran: żółty pasek oznaczał ciężkie ranienie, czerwony – lekkie. Opowiadajšc o bitwach  i miejscach,  gdzie go to spotkało, w pewnym momencie nadmienił: „Byłem wtedy d-cš roty, w stopniu st. lejt”. Zdumiałem się, jak jest to możliwe, skoro aktualnie nosił dystynkcje sierżanta, czyli podoficera. On popatrzył na mnie z wyrozumieniem i odrzekł: „Dwukrotnie zaczynałem od szeregowca i dochodziłem do stopni oficerskich, przelewajšc krew  na różnych frontach. Trzeci raz wystarczy mi już ten stopień. W wypadku poważniejszego okaleczenia na froncie będę miał większš szansę wrócić do cywila, oficerów tak szybko nie zwalniajš”. Próbowałem wtedy mówić coœ o zaszczycie bycia oficerem, ale popatrzył tylko na mnie z polito­waniem i krótko skwitował: „Ech, malczik, czto ty znajesz o żyzni, ty nawierno jeszczo nastaja­szczej wajny nie widał”. Znaczna częœć sowieckiej kadry musiała doœwiadczyć okropnoœci wojny, wielu miało za sobš podobne przeżycia jak mój sier­żant. Z tego wynikało ich podejœcie do niektórych obowišzków. Po porannej gimnastyce i œniadaniu pododdziały wyruszały na ćwiczenia, nasi dowódcy po przybyciu na pułkowy poligon robili nam dłuższe przerwy i opalali się razem z nami na sierpniowym słońcu, uważajšc, że podsta­wowe umiejętnoœci żołnier­skie już posiadamy, a reszty douczymy się na froncie. Sielanka być może trwałaby dłużej, ale któregoœ dnia d-ca naszego pułku płk Jermołow wyruszył, niezauważony, konnš bryczuszkš na poligon, aby skon­tro­lować oso­biœcie przebieg szkolenia. Po powrocie z inspekcji wezwał „kombatów” (d-ców batalionów) i na oczach całego pułku poddał ich podsta­wowej musztrze rekru­ckiej. Kiedy kombackie „gimnastiorki” (bluzy wojskowe) zrobiły się  mokre od potu, pułkownik przerwał musztrę i rozkazał: „A teraz pow­tórzyć to ze swoi­mi Ťkomrotamiť (d-cy kompanii), ci z kolei powtórzš reedu­kację z Ťkomwzwo­damiť (d-cy plutonu), którzy podejmš właœciwe szkolenie żołnierzy”.

No i zaczęło się wyciskanie z nas potu. Czas został zapełniony inten­syw­nymi ćwiczeniami, stawaliœmy się automatami. Komendę „strojsia” znienawi­dzi­liœmy, sam jej dŸwięk porażał nas. Dowódca pułku codziennie osobiœcie lustrował to jeden, to drugi batalion wyruszajšcy na ćwiczenia. PóŸniej, tuż przed poligonem, na swojej słynnej, konnej bryczce, odbierał przeglšd całoœci. Przeglšdy urozmaicał różnymi ćwiczeniami, jak: szyk defiladowy, z „rużiom na rukie” (karabiny w ręce, z bagnetem tuż przy uchu poprzednika), bieg w mas­kach przeciwgazowych, normalny marsz w takt orkiestry lub z pieœniš na ustach itp. Powiedzieć trzeba, iż w czasie ćwiczeń używaliœmy broni niesprawnej, np. z przewierconymi komorami nabojowymi, a często tylko drewnianych atrap karabinów. Najwięcej potu wyciskała z nas nauka okopywania się, a szczególnie kopanie transzei z gniazdami na ckm czy rkm. Uczono nas nawet szermierki, tzn. podstawowych pchnięć bagnetem na karabinie („dlinnym koli, korotkim koli” – długim kłuj, krótkim kłuj). Nie bardzo wierzyliœmy, aby ta nauka mogła być przydatna w prawdziwej walce, ale żołnierza nikt nie pyta  o zdanie. Taki był program szkolenia.

Po kilku latach ktoœ próbował przeanalizować dzienny rozkład naszych zajęć w Kałudze, zestawiajšc je w poniższš tabelkę*:

 

Godzina

od - do

Rodzaj czynnoœci

Czas trwania:       

 godzin      minut

6:00 –  6:04

6:04 –  6:08

6:08 –  6:35

6:35 –  7:10

7:10 –  7:35

8:00 –15:10

15:10 – 16:00

16:00 – 19:00

19:00 – 19:30

19:30 – 20:30

20:30 – 21:00

21:00 – 21:30

21:30 – 22:00

22:00 –   6:00

Ubieranie się i opuszczenie koszar

Potrzeby fizjologiczne

Mycie się, przeglšd poranny

Œniadanie

Zbiórka, przygotowanie do zajęć

Zajęcia przedpołudniowe

Obiad

Zajęcia popołudniowe

Czyszczenie broni

Zajęcia polityczno-wychowawcze

Kolacja

Czas wolny – zajęcia indywidualne

Zbiórka na apelu, przygotowanie do snu

Cisza nocna (sen)

 

 

 

 

 

7

 

3

 

1

 

 

 

8

4

4

27

35

25

10

50

 

30

 

30

30

30

 

Zajęć praktycznych było 10 godzin. Wszystko odbywało się                     na komendę, np. zasiadanie do posiłku: na komendę się siadało, wstawało,              a nawet były komendy: „zdejm furażerkę” i „włóż furażerkę”. Czas wolny z reguły był zajmowany na sšsiadujšce z nim zajęcia. W rezultacie nie było czasu na jakiekolwiek myœlenie, tym charakteryzował się wyrafinowany system zagospodarowania czasu „bojca”.

Wszystkie budynki koszarowe były zradiofonizowane, z głoœników cišgle słyszeliœmy komunikaty „Sowinformbiura” o zwycięskich walkach Armii Czer­wo­nej, posuwajšcej się po terytorium Polski. Armia ta dotarła już pod Warsza­wę.

Zbliżał się finał naszego szkolenia. Mieliœmy jeszcze oddać po trzy strzały ze sprawnej broni na strzelnicy i złożyć przysięgę wojskowš. Politrucy uczyli nas roty przysięgi, zaczynajšcej się od słów: „Ja grażdanin sowiec­kowo Sojuza...”. To był główny powód naszej ostrej reakcji. Już przy mundurowaniu nas w sowieckie sorty protestowaliœmy. Tłumaczono nam, że nieważ­ne, w jakim mundurze będziemy walczyć z odwiecznym wrogiem – Niemcami, że nosić mundur żołnierza bohaterskiej Armii – to wielki honor i zaszczyt. Polskiego umunduro­wania akurat teraz nie mamy, więc nie ma problemu – wyjaœniali. Mimo dokładnej rewizji w Miednikach, wielu z nas zdołało zachować różne drobne przedmioty, między innymi orzełki z czapek. Ja swojej czapki już nie miałem, ale schowałem noszonš przez nasz oddział tekstylnš biało-czerwonš tarczę z literami WP (Wojsko Polskie). Do dzisiaj jš zachowałem jako jednš z nielicznych pamištek partyzanckich. Po otrzymaniu furażerek z pięcioramien­nymi gwiazdkami zamieniliœmy je na orzeł­ki. Niestety, reakcja naszych nowych przełożonych była błyskawiczna i skute­czna. Przeprowadzano częste i niespo­dzie­wane rewizje, konfiskowano polskie oznaki, a za zdejmowanie z furażerek rosyjskich gwiazdek groziły regulami­nowe, dokuczliwe kary porzšdkowe.

Kiedy przyszło do składania przysięgi, byliœmy jednak stanowczy                         i jednomyœlni – jak jeden mšż kategorycznie odmówiliœmy. Politrucy podjęli karkołomnš próbę przekonania nas. Sposób ich perswazji był następujšcy:

Oni: Każdy żołnierz idšcy na front musi złożyć przysięgę. Takie jest   wojskowe prawo.

My: Przysięgę już składaliœmy jako żołnierze Armii Krajowej. Jesteœmy  Polakami i przysięgę składamy polskim władzom.

Oni: To dobrze, że jesteœcie Polakami. W Zwišzku Sowieckim żyje wiele narodów. Jest ich ponad 100. Nawet Murzyni mieszkajš w ZSRS,         np. Paul Robson, słynny amerykański œpiewak, poprosił o azyl w Sowietach.

My: Jesteœmy polskimi obywatelami i nigdy nie byliœmy obywatelami innego kraju, Zwišzku Sowieckiego też nie. Nie możemy więc składać przysięgi sowieckiej.

Oni: Nie macie racji. Nasza Konstytucja zapewnia automatyczne nabycie praw obywatelskich po trzyletnim pobycie w ZSRR.

My: Republikę Socjalistycznš Litwy proklamowano w czerwcu 1940 r. Niemcy po roku napadli na Was i dopiero w lipcu 1944 r. ponownie wróciliœcie na Litwę. Gdzież sš te 3 lata Waszej władzy?

Oni: A Warszawa – to polskie miasto?

My: Oczywiœcie, to nasza stolica.

Oni: Widzicie, tam sš teraz Niemcy. Podobnie było z Wilnem i innymi terenami okupowanymi przez Niemców. A więc od czerwca 1940 r. mieszkacie w sowieckiej republice i upłynšł już trzyletni okres władzy sowieckiej, mimo niemieckiej okupacji Wilna. Przecież okupowana Warszawa  jest nadal polskim miastem.

Każdy zdawał sobie sprawę, że złożenie przysięgi byłoby wyrażeniem zgody na uznanie nas za obywateli Kraju Rad. Nikt też sowieckiej przysięgi nie złożył.

Mimo konsternacji przełożonych z powodu naszej buntowniczej posta­wy nie nastš­piły drastyczniejsze represje. Coœ się jednak zmieniło. Przerwano szkolenia, głównie ostre strzelanie. Jakiœ czas zatrudniano nas przy różnych pracach, jak: przenoszenie kilometrami cegieł ze zbombardowanych domów w centrum miasta, przerzucanie hałd węgla w porcie rzecznym celem zapobie­żenia samo­zapłonowi, różne remonty na terenie koszar. Po œniadaniu, na zbiórce plutonów i kompanii, poszukiwano murarzy, œlusarzy, blacharzy, szewców i innych specjalistów, których kierowano do różnych doraŸnych robót, zarówno w jednostce, jak i poza niš. Takie wyjœcia na „robotę”, szcze­gól­nie poza koszary, dawały dużo sposobnoœci do dokarmie­nia się. Często „praco­dawca” częstował na przykład ziemniakami, ogórkami. Czasem można było coœ zahandlować z miejscowš ludnoœciš, zdarzało się ukraœć jakieœ jarzyny z ogródków, dlatego każdy chętnie zgłaszał się, kiedy poszukiwano „fachow­ców”. Pewnego razu szukano murarzy i mój kolega namówił mnie, abyœmy się zgłosili. Oddele­gowano nas do murowania kominów przy kuchni w „białych koszarach”. Większoœć „murarzy” miała takie samo pojęcie o muro­waniu jak ja. Rezultat naszej całodziennej pracy był taki, że wysoki komin kuchenny runšł zaraz po naszym odejœciu. Na szczęœcie, nie spowo­dował szkód. W ogólnym chaosie organizacyjnym nie ustalono winnych tego incydentu.

 

* * *

 

Zapotrzebowanie na naszš siłę roboczš w samej jednostce zaczęło maleć. Kompletowano więc różne grupy do wykonywania prac poza Kaługš. Przed wyjazdem zabierano nam nowe umundurowanie i dawano stare, mocno już sfatygowane, wydawano też kurtki watowane, tzw. „buszłaty”.

We wrzeœniu lub na poczštku paŸdziernika wyjechałem z małš grupš (około plutonu) na roboty za Moskwę, do Zaboria – letniskowej miejscowoœci jakiegoœ ministerstwa. Na drogę nasza grupa została zaopatrzona w suchy prowiant. Pierwszy raz dostaliœmy po kawałku solonej słoniny, suchary, nawet rybnš konserwę, co wydało się nam nie lada luksusem. Czekajšc na dworcu moskie­w­skim podmiejskiej kolei, nieoczeki­wanie zobaczyliœmy polskie mundury, z czarno-czerwonymi wypustkami na kołnierzach płaszczów – byli to saperzy. Trochę udało się nam porozmawiać, ale nie­wie­le się dowiedzieliœmy – po jakimœ przeszkoleniu jechali oni do swojej jednostki, w Polsce jeszcze nie byli.

Zaborie – miejscowoœć, do której przyjechaliœmy, była atrakcyjnie położona – nad jeziorem, w lesie z charakterystycznymi rosyjskimi brzozami. Do niedawna stacjonowała tu duża jednostka wojsk spado­chro­nowych, po których pozostały ziemianki oraz inne urzšdzenia. Front był już daleko i obiekty te były już wojsku niepotrzebne. Mieliœmy je rozbierać.

Liœcie już zaczęły żółknšć, zbliżała się pora złotej jesieni. Zdawałoby się, że ten uroczy pejzaż winien kojšco wpłynšć na mojš zbolałš duszę. Wszystko jednak wydawało mi się tu obce, prawie wrogie – natura, krajobraz. Uderzało mnie ubóstwo fauny: ptaki trafiały się rzadko, ssaków było jeszcze mniej, prawie nie pamiętam zwierzšt domowych, psów i  kotów. Były to z pewnoœciš skutki okropnej wojny, która swym bezlito­snym walcem przygniotła ten rozległy kraj. Wprawdzie armia niemiecka nie dotarła tutaj, ale z opowiadań miejscowych ludzi wiedzieliœmy, jak drama­tyczne chwile oni przeżyli, kiedy wróg stał na przedpolach Moskwy w 1941 r. Wszyscy wtedy potracili głowy. Mówiono, że gdyby Niemcy zrzucili desant powietrzny poza linię frontu, najprawdopodobniej Moskwa zostałaby zdobyta. I dalsze losy wojny mogłyby potoczyć się trudnymi do przewi­dzenia torami.

Nasze życie toczyło się tutaj inaczej niż w Kałudze. Ustała koszarowa dyscyplina, która wszystkim nam dawała się we znaki. Nawet wyżywienie nieco się poprawiło. Po wyczerpaniu się zapasów suchego prowiantu nasz
d-ca, nie mogšc uzyskać od lokalnych władz zaopatrzenia w żywnoœć, podjšł           jedynie słusznš decyzję: wynajmowania nas jako siły roboczej.

Za pracę w okolicznych kołchozach i sowchozach otrzymywaliœmy głównie ziemniaki i ogórki, z chlebem było znacznie gorzej. Kołchozowa norma przewidywała tylko 200 g chleba dziennie, a nasza wojskowa 650 g.  W kołchozie pracowaliœmy ochoczo i efektywnie. KołchoŸnicy to  były same kobiety, w różnym wieku. Jedynym młodszym mężczyznš był „predsiedatiel” (przewodniczšcy). Był on inwalidš wojennym. Chodził w czarnej kurtce tankisty, z naganem przy pasie, wiecznie podpity. Kołchoz posiadał jeden traktor i parę koni, a obszar upraw wynosił około 1.500 ha. Byłem œwiadkiem, jak kilka kobiet cišgnęło bronę, bo nie było innej siły pocišgowej. Wykonywaliœmy różne prace, najczęœciej przy omłocie zboża.

Kiedy wreszcie dostaliœmy swoje zaopatrzenie, mogliœmy wrócić do  Zaboria. Gospodarzem oœrodka był Gruzin – zdemobilizowany, wyższy oficer marynarki wojennej. Pilnował, abyœmy nie niszczyli materiałów budowlanych odzyskiwanych z rozbieranych przez nas urzšdzeń wojsko­wych, torów przeszkód, ziemianek itd. Zabrał się energicznie do porzšdko­wania terenu, zaczšł też porzšdkować dawny ogród tego oœrodka. Tam była najlżejsza praca. Często tam pracowałem i tam też nauczyłem się jeœć surowš kapustę, której sporo rosło w ogrodzie. Zjadałem parę główek dziennie.

 

* * *

 

W końcu paŸdziernika było już bardzo chłodno. Zachorowałem, miałem wysokš temperaturę, dotkliwe boleœci w prawym boku, w pachwinie, straciłem całkowicie apetyt, co przełożonych przekonało o autentycznoœci mojej choroby. Miejscowa stara lekarka stwierdziła zapalenie wyrostka robaczkowego i koniecznoœć natychmiastowej operacji. Najbliższy szpital był w Moskwie. Dowódca obawiał się, że kierujšc mnie do szpitala może  stracić z oczu „bojca”, więc wolał przekazać mnie do jednostki w Kałudze. Niech tam się martwiš, co ze mnš poczšć. Czas upływał, mój stan pogarszał się z dnia na dzień. Wreszcie 7 listopada 1944 r. zostałem wyprawiony w asyœcie dwóch podoficerów do Kaługi. Do najbliższej podmiej­skiej stacji kolei moskiewskiej było dobrych kilka kilometrów. Padał gęsty œnieg, mroŸna wichura przenikała do szpiku koœci. Miałem temperaturę powyżej 39 C°, zwijałem się z bólu, w tym stanie dotarliœmy do Moskwy. Moskwa była skromnie, ale œwištecznie wystrojona  z okazji 27 rocznicy Wielkiej Rewo­lucji PaŸdziernikowej. Byłem na wszystko obojętny, od kilku dni nic nie jadłem. Po dotransportowaniu do jednostki skierowano mnie do „sanczasti”, przeleżałem tam jeszcze dzień lub dwa. W końcu skierowano mnie samego, pieszo, bez konwojenta, do wojskowego szpitala w Kałudze. Przybyłem tam wieczorem, przyjęła mnie młoda pielęgniarka, wykšpano mnie i ułożono w sali pełnej rannych. Na kolację przyniesiono biały chleb, nie widziałem takiego już co najmniej od roku. Ale byłem tak obolały i wymęczony, że nie mogłem go zjeœć; schowałem do szafki przy łóżku. Na drugi dzień, w czasie obchodu lekarskiego dokładnie mnie przebadano i stwierdzono, że niebezpie­czeństwo minęło. Prawdo­podobnie miałem już zapalnie otrzewnej i perfo­rację, ale znaczne ochłodzenie w czasie marszu z Zaboria do stacji kolejowej spowodowało powstanie plastrona izolujšcego miejsce zapalne i zahamo­wanie procesu choroby. Uznałem to za przypadek graniczšcy z cudem.

Lekarze, widzšc mojš wymizerowanš postać, postanowili pozostawić mnie na rekonwalescencji. Pouczono mnie, iż przy następnym ataku będzie niezbędna natychmiastowa operacja. Tydzień pobytu  w kałuskim szpitalu, a może nieco dłużej, zapamiętałem jako najbardziej komfortowy okres mego pobytu w Rosji. Nie można twierdzić, abyœmy cierpieli tam głód, ale brak dostatecznej iloœci tłuszczów, witamin i innych niezbędnych składników          w naszym wojennym jadłospisie powodował stałe łaknienie. Trudno nam było pogodzić się, że kiedyœ, w niedalekiej przecież jeszcze przeszłoœci, można było wstać od stołu, zostawiajšc na nim jedzenie. Psychoza niedosytu była tak silna, że jedzenie stało się wcišż powracajšcym tematem rozmów. Problem wyżywienia obrazujš normy żywnoœci, jakie nas obowišzywały. Sowiecki „bojec” poza frontem (3 kategoria) dostawał:

ˇ    c h l e b: 650 g – na obiad 250 g, na œniadanie i kolację po 200 g; jego jakoœć nie umywała się do normalnego pieczywa, był ciężki, klajstrowaty
i na pewno odbiegał od wagowej normy; mówiono o dodawaniu do niego pewnej iloœci trocin jako błonnika do wypełnienia masy pieczywa; stanowił podstawę naszego wyżywienia, a jego podział obrósł w legendę, został uwieczniony w licznych wspomnieniach, poezji obozowej, a nawet karyka­turze (Tadeusz Ginko);

ˇ    t ł u s z c z: 30 g – nie dostawaliœmy go bezpoœrednio, wchodził w skład „kotła”; w czasie bardzo rzadkich delegowań wydawano go w postaci słoniny, która była prawdziwym rarytasem, powszechnie cenionym  i wielkš rzadkoœciš;

ˇ    m i ę s o:  50-70 g – pojawiało się głównie w postaci amerykańskich konserw; słynna „swinnaja tuszonka” również szła do „kotła”, jej smaku mało kto z nas próbował, stanowiła łakomy kšsek dostępny praktycznie kadrze oficerskiej, podoficerskiej, kucharzom, magazynierom; o olbrzymich dostawach tych konserw do Rosji œwiadczyło powszechne użytkowanie puszek po tych konserwach – nasze miski do jedzeni i mycia się, kociołki zastępujšce menażki, gwiazdki  na furażerki itd. były wykonywane z blachy po tych puszkach;

ˇ    c u k i e r: 15 g – płaskš łyżkę stołowš wydawano najczęœciej  za okres kilku dni; konsumowaliœmy go zazwyczaj z chlebem; był synonimem dobrobytu; jeden z sowieckich kierowców opowiadał nam: „JeŸdziłem z generałem. WyobraŸcie sobie, na stole sypano jemu sporš kupkę (Ťkuczuť) cukru, który jadł łyżkami do woli. Zawsze i mnie coœ zostawało”;

ˇ    œ l e d z i e: jeden mały lub pół dużego, najczęœciej jesieniš lub zimš, prawdopodobnie w miejsce mięsa; głowy œledzi służyły do solenia gotowanych ziemniaków, najczęœciej kradzionych z pól kołchozowych; stanowiły uzupełnienie naszych oficjalnych posiłków, przygotowywanych          w kuchni batalionowej.

Zupę z kuchni pobierano w wiadrach, łšcznie z chlebem, na 10 osób. Przypadało jej około pół litra na osobę. Najczęœciej był to kapuœniak, który nosił różne nazwy, ale jedna zupa od drugiej niczym się nie różniła.                   W koszarach jadłospis był bardziej urozmaicony. Drugie danie obiadowe to zazwyczaj: makaron, częœciej kasza jaglana, zwana „pszeno”, ryż lub ziemniaki, było tego bardzo mało. Ogólnie rzecz bioršc, gdyby obowiš­zujšce normy trafiały do naszych żołšdków, może i nie byłoby tak Ÿle. Ale  najgęstsza zupa z kotła trafiała w podwójnej iloœci dla kadry. Jeżeli doliczyć do tego „ubytki” na rzecz kucharzy, ich pomocników, dyżurnych i innych poœredników  w rozdziale żywienia –  to ubytki te stanowiły ponad 25 %. Jedynym pocieszeniem mogło być stwierdzenie, że wszędzie tak jest,  kiedy sš niedostatki. Większoœć z nas  to byli młodzi, zdrowi i dlatego mimo dużego wysiłku fizycznego (intensywne szkolenie wojskowe, a póŸniej ciężka praca) przetrwaliœmy.


W lasach podmoskiewskich

 

Wkrótce po powrocie ze szpitala do koszar skończył się mój pobyt          w Kałudze. Tuż przed Bożym Narodzeniem zebrano z koszar wszystkie „niedobitki” i sformowanym, pełnym transportem kolejowym odesłano nas   do lasu, gdzie pracowała już większoœć naszych chłopców.

Prawie półroczny pobyt w nowych, trudnych warunkach wyrobił            w każdym z  nas  silny  zmysł zaradnoœci. Czasami graniczył on z niezawi­nionym sabotażem czy przestępstwem, za co w normalnych warunkach należałyby się surowe kary. Oto drobny przykład. Do lasu jechaliœmy
w nie zamkniętych wagonach, gdyż traktowano nas jak jednostkę wojskowš, a nie jak więŸniów, więc każdy postój wykorzystywaliœmy na szukanie pożywienia. Na stacjach stało zazwyczaj po kilka transportów z broniš, wojskiem i różnym zaopatrzeniem. W wynajdywaniu żywnoœci byliœmy bezkonkuren­cyjni, błyskawicznie penetrowaliœmy każdy wagon. Jednego razu wyszpe­raliœmy wagon załadowany luzem ziarnem kaszy jaglanej. Pod wagonami ustawiła się kolejka. Ktoœ przemyœlny wywiercił otwór w podłodze zaplombowanego wagonu, z którego wartko sypał się strumień żółtej kaszy. Chwilę kręciłem się bezradnie, nie wiedzšc, do czego mógłbym to dobro brać, kiedy zobaczyłem, że wychodzšcy spod wagonu taszczš dziwnego kształtu woreczki   ze zdobyczš. Wtedy i do mnie dotarł prosty pomysł – wydzieram  rękaw  z „buszłata” (watowanej kurtki) i dociskam się w kolejce  do życiodajnego otworu. Jeszcze nie napełniłem do końca swego woreczka-rękawu, gdy rozległy się okrzyki, a potem strzały wartownika – konwojenta transportu, który zauważył podejrzany ruch pod wagonami. Cudem wydostałem się spod wagonu i kluczšc między wagonami innych transportów wylšdowałem bezpiecznie  w swoim wagonie. Interwencja wartownika była jednak spóŸniona, gdyż transport już powoli ruszał ze stacji. Próbowałem wyobrazić sobie,  ile tego cennego, żółtozłocistego ładunku wysypie się po drodze.  Nikt z nas nie miał jednak żadnych skrupułów. Uważaliœmy, że to dar czuwajšcej nad nami Opatrznoœci. To wydarzenie opisał w swoich wspomnieniach z Kaługi również dr Tadeusz Ginko. Podał jednak,  iż naszym łupem była pszenica,  a nie kasza jaglana, którš tam nazywano „pszeno”.

 

Janusz Hrybacz. Malejcha, 1945 r.

 
24 grudnia 1944 roku, w samš Wigilię Bożego Narodzenia, dotarliœmy do miejsca przeznaczenia – miejsca postoju 1 batalionu naszego pułku, znajdujšcego się na 27 kilometrze linii kolejowej, w pobliżu wioski Malejcha. Nikogo z dawnych znajo­mych tu nie spotkałem, byłem znowu osamotniony.   Przez cały ten czas czułem się psychicznie fatalnie. Byłem apatyczny, obojętny na wszy­stko, co się wokół mnie działo. Nie byłem za to głodny, na  Wigilię i Œwięta jedzenia miałem w bród – zdobycznš  kaszę. 

         O naszym losie zadecydowano na wysokim szczeblu centralnym  w Moskwie. Pułk jako jednostka nie  został rozwišzany, ale przeznaczony na tzw. „front pracy”. Utworzono cztery robocze bataliony, które rozmieszczono w lasach podmoskiewskich w rejonie Korobowskim, wzdłuż linii kolejowej, którš wywożono eksploatowane drewno. Cały pułk pracował dla przedsiębiorstw „Metrostroj” i „Mosgortop” w Moskwie, zaopatrujšcych stolicę w opał, którego odczuwano szczególny brak. Niemcy podczas odwrotu zatopili kopalnie węgla w Donbasie. Obok nas w  podo­bnych warunkach pracowali Uzbecy, skazani na długoletnie więzienie, ale nie mieliœmy z nimi stycznoœci. Okresowo przywożono do pracy studentów, pracowników „Metrostroja”, pod koniec 1945 r.  jeńców niemieckich,  a na nasze miejsce przywieziono jeńców sowieckich, których wyzwolili Amerykanie. Ci podda­wani byli œledztwu i ostrej weryfikacji. Dochodzono, w jakich okolicznoœciach trafili do niewoli. Najostrzej traktowano byłych oficerów politycznych i członków Partii, od których wymagano walki do końca. Nikt  z nich nie miał prawa trafić żywy w ręce wroga.

 

W lasach podmoskiewskich wykonywaliœmy różne prace:

ˇ  Wyršb lasu. Poczštkowa norma na parę ludzi wynosiła 4 m3, póŸniej wzrosła do l2 m3. Kloce drewna były 2-metrowe. Wzrost norm pracy wynikał z tego, że wykonanie 110 % normy  dawało prawo do tzw. „depe” („dopałnitielnyj pajok”), czyli dodatkowej porcji chleba,                   a każdemu zależało na zwiększeniu racji. Kiedy większoœć dostawała „depe”, podnoszono normę i w ten spsób stale ona rosła. Pomysłowoœć naszych chłopców w dšżeniu do wykonania wysokich norm była przebogata: stare, już oznakowane sšgi, przekładano, zacierajšc oznakowanie i zgłaszajšc je jako œwieżš pracę; budowano tzw. studnie („kołodce”), czyli  po prostu puste miejsca, niewidoczne   z zewnštrz.

ˇ  Wywożenie drewna z lasu. Używane do tego były głównie amerykańskie „Studebakery”, ale jakiœ czas były i sowieckie „Zis-y-. Kierowcami byli żołnierze z wojskowej bazy transportowej, a „Zis-y” prowadziły młode dziewczęta nie będšce w służbie wojskowej. Nasi chłopcy tylko ładowali  i rozładowywali te samochody.

ˇ   Załadunek wagonów. Przychodziły one w różnym czasie, bardzo często          w nocy. Plutony wyznaczone do tej roboty były zobowišzane                       do natychmiastowego podjęcia pracy, nawet jeżeli pracowały poprzednio            w cišgu dnia. Dodatkowym obcišżeniem była czasami koniecznoœć pokonywania kilku kilometrów do miejsca składowania . Zimš załadunek był bardziej ucišżliwy, albowiem zamoczona w topniejšcym œniegu odzież zamarzała w drodze powrotnej z pracy na „blachę”.                        W ziemiankach było ciepło, ale nie było miejsca na suszenie przemoczonej odzieży. Osuszano  jš własnym ciałem. Ponieważ nie było koców ani poœcieli, nasze „buszłaty” i watowane spodnie służyły              do misternego przygotowania sobie posłania. Niektórzy w tej dziedzinie dochodzili do perfekcji, każda częœć ubioru spełniała odpowiedniš rolę.

ˇ  „Podczystka”. Były to prace porzšdkowe w lesie polegajšce na wycince pozostawionych przez brygady pilarzy cieńszych drzew oraz porzšdko­waniu konarów i gałęzi. Była to znacznie lżejsza praca, ale uniemożliwiała uzyskanie „depe”, gdyż była pracš nienormowanš.

         Poszczególne pododdziały  wykonywały te czynnoœci rotacyjnie,          aby  zachować sprawiedliwy podział pracy. Oprócz tego były pomocnicze funkcje, jak np. „dniewalny”, służbowy, który pozostawał w ziemiance                do utrzymania porzšdków, dyżurni w kuchni, „pomkomwzwodni” (zastępca d-cy plutonu) i inni do specjalnych zadań.

            Pierwszy list do domu napisałem dopiero 24 lutego 1945 r. Potwierdziłem  w nim, że otrzymałem z domu 500 rubli. O moim adresie powiadomił rodziców Szaban, starszy pan, którego zwolniono wczeœniej,              w czasie naszego pobytu w Zaborie.

Następny list napisałem 1 kwietnia z okazji Œwišt Wielkanocnych. Przytaczam go tu w całoœci:

Przede wszystkim chcę złożyć Wam życzenia œwišteczne, oby jak najszybciej zobaczyć się z Wami wszystkimi. Najbardziej martwi mnie brak wszelkich wiadomoœci od Was, nie otrzymałem jeszcze żadnego listu. Dzisiaj mamy pierwszy dzień Œwišt. Przed chwilš wróciliœmy   z ładunku wagonów, mimo  że jest dzień „wychodnoj”. Chcę Was zapewnić – jestem dzisiaj syty jak  w domu. Œwięcone mieliœmy wspólne, bo kupiliœmy na pluton 10 jaj, dostaliœmy trochę œwięconej wody. Więc poœwięciliœmy: jajka, sól i kromkę chleba, podzieliliœmy się tym jajkiem, popłakaliœmy i każdy zabrał się do wielkanocnej uczty. Ja na œwięta miałem 1,7 kg chleba, oprócz codziennej porcji, która wynosi 650 g, następnie prawie całe pudełko konserwy mięsnej (połowę zjadłem na œniadanie), poza tym poczęstowano mnie babkš kartoflanš, ale nie byle jakš – ze skwarkami,                   a na wierzch poszła nasza codzienna œniadaniowa zupka, z dwustugramowš porcjš chleba. Byłem syty jak bšk. Zaraz po œniadaniu poszliœmy znowu                   do ładowania wagonów, z którymi uporaliœmy się piorunem – trzy kwadranse                i byliœmy w swoich ziemiankach.

         Od tego czasu korespondencja się ożywiła. Otrzymywałem również przekazy pieniężne, do 10 maja dostałem trzy przekazy na sumę 1.500 rubli. Ceny rynkowe na produkty były w tym czasie następujšce: 1 kg chleba –             od 40 do 50 rubli, kociołek ziemniaków (około 1 kg) – 10 rubli, 1 litr mleka – 20 rubli. Iloœć otrzymywanych listów wzrosła, kiedy wrócił do Wilna zdemobilizowany z polskiego wojska mój brat Jerzy. W sumie otrzymałem         od rodziny 28 listów, sam napisałem 22 listy. 12 listów otrzymałem                 od kolegów z innych batalionów, z którymi spotkałem się dopiero w Kirowie.

Przez dwa miesišce, tj. od 24.12.44 do 12.02.45 r. pracowałem                 przy ładowaniu drewna na samochody ciężarowe i wywożeniu go na skład znajdujšcy się na 27 kilometrze. PóŸniej całš naszš rotš ładowaliœmy wagony                           i sztaplowaliœmy drewno na składzie. Bardzo często załadunek odbywał się        w nocy. Zima powoli ustępowała, a była ona wyjštkowo ucišżliwa. Mrozy dochodziły do –300C. Było dużo odmrożeń. Ja też miałem trochę przymrożone palce u nóg, jeszcze do dzisiaj to odczuwam.

W końcu z ocišganiem nadeszła wiosna, przynoszšc ocieplenie                 i poprawę warunków pracy. Co ważniejsze, nadszedł długo oczekiwany koniec wojny, a więc i nadzieja na powrót do domu. 10 maja 1945 r. otrzymałem z domu banderolę z gazetami i papierem, którego u nas odczuwano dotkliwy brak. Nasi chłopcy, jak zwykle bardzo pomysłowi, wpadli na genialny pomysł:  wykorzystania kory brzozowej jako papieru listowego. Do tego celu nadawała się szczególnie tzw. „awiobierioza” (drewno brzozowe na potrzeby przemysłu lotniczego). Była gładka, jedwabista, o pięknej cętkowanej fakturze. Niestety, nasilenie takich przesyłek spowodowało zakaz i konfiskatę tak oryginalnej korespondencji. Przecież wspaniały Kraj Rad, opływajšcy we wszelkie dobra materialne,        nie może pozwolić na negatywnš „propagandę”.

         Zachował się jeden taki mój list, pisany 20 maja 45 r. do Mamy. Przesyłka poza stemplami pocztowymi posiada również oznaczenie cenzury wojennej nr 14582. Teraz zapewne stanowi on ciekawostkę filatelistycznš.

         W liœcie tym, bojšc się, że zostanie skonfiskowany, piszę o swoim dobrobycie: za miesišc maj dostałem „depe” za 19 dniówek przekroczenia normy pracy, tj. 5,7 kg chleba (po 300 g za dniówkę), pół paczki tytoniu –  300 g (od palaczy dostałem dodatkowo 1 kg chleba); oprócz tego 190 g słoniny, 190 g sproszkowanego amerykańskiego jajka (zamiast konserwy) i 600 g krup owsianych. To prawdziwy luksus! Tym bardziej, że jedzenie z kotła było nieraz nie do przełknięcia. Od wrzeœnia do lipca dostawaliœmy prawie             „na okršgło” kapuœniak. Po zimie kapusta była najczęœciej już podgniła. Kiszono jš  w dużych dołach w ziemi, nabierano widłami stojšc w nich                  w gumiakach. Nierzadko była ona z robakami, po wyrzuceniu których ostatecznie zjadało się jš, bo nie było innej rady.

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


W czerwcu pogoda była już letnia. Œwieża zieleń okryła nasz las, który przepełnił się œwiergotem ptactwa, ale tęsknota za domem i bliskimi                nie pozwalała cieszyć się pięknem przyrody.

Życie powoli się jednak normowało. Od lipca 1945 r. przeszliœmy       na 6-dniowy system pracy, niedziela została dniem wolnym. Dotychczas „wychodnoj” to był 1, 10 i 20 dzień każdego miesišca. Dostałem po raz pierwszy zapłatę za dwa miesišce pracy: 103 ruble. W połowie lipca panowało upalne, kontynentalne lato, co  znacznie utrudniało  pracę, która wymagała dużego wysiłku. Częœciej odwiedzało nas objazdowe kino. Wyœwietlano między innymi sowiecki film lotniczy pt.  „Niebo Moskwy”.

         Warto wspomnieć o zabawnym incydencie, jaki miał miejsce w zwišzku z próbš przywracania przez naszego kombata, kpt. Sasa, odpowiedniego wyglšdu powierzonemu mu pododdziałowi. W trakcie przeglšdu batalionu na placu apelowym stwierdził on, że żaden z jego żołnierzy nie ma na furażerce obowišzujšcej gwiazdki. Natychmiast rozkazał, aby z puszek po konserwach „swinnaja tuszonka” powycinać gwiazdki dla całego batalionu;  z wyjštkiem kadry, która nosiła regulaminowe oznaczenia wojska sowieckiego. Kiedy rozkaz wykonano i kombat przechadzał się z satysfakcjš między szeregami batalionu, nagle między ziemiankami coœ błysnęło w słońcu. Bystre oko dowódcy uchwyciło to dziwne zjawisko. Przywołał do siebie „dniewalnego”. Był nim niski, krępy, liczšcy już około 40 lat kolega z naszego plutonu – Dobrogost, noszšcy sumiasty, szlachecki wšs. Ten prawidłowo zameldował się przed frontem całego batalionu, który powstrzymywał się od głoœnego wyrażenia wesołoœci. Dobrogost bowiem miał na furażerce gwiazdę kilkakrotnie większš niż nasze i wyglšdał jak gwiazdor z szopki jasełkowej. Zobaczyliœmy, jak nasz dowódca nagle purpurowieje i głoœno krzyczy: „Czto eto za bezobrazje?” (Co to za skandal?). A Dobrogost przepisowo odpowiada: „Tawarisz kapitan! Eto ŤUbij Swołocz Adolfať”, a po chwili dodał „Gitlera”. Okazało się, że przypišł  on dużš gwiazdę z napisem w jęz. angielskim „made in USA”. Napisy  na pusz­kach amerykańskich konserw były dwujęzyczne, na jednej stronie po rosyjsku,  na drugiej po angielsku – on wybrał tę drugš. I tu już batalion nie zdzierżył – wszyscy ryknęli kaskadš œmiechu. Kapitan opanował się i już spokojnie rzekł: „Niemiedlenno znimi eto i nie walaj duraka” (Natychmiast zdejm to i nie udawaj durnia). Już nie pamiętam,  czy upiekło mu się to bezkarnie.

Kapitan miał jeszcze do nas pretensję, że nie nosimy pagonów (naramienników). Kiedy jednak poważnie tłumaczyliœmy, że uległy one zniszczeniu od dŸwigania kloców drewna na ramionach, był bezradny. Nie było naturalnie tkaniny, aby je odtworzyć. Zresztš z naszym umunduro­waniem było coraz gorzej, mimo plutonu krawców, szewców, których obowišz­kiem była naprawa szybko niszczšcej się odzieży   i obuwia.

Nigdy nie zapomnę dziwnego widoku, a było to póŸnš jesieniš, kiedy podczas przeglšdu plutonu wychodzšcego do pracy jeden z żołnierzy ubrany w walonki zostawiał za sobš œlady stóp na œniegu. Doszło do tego,  że chodziliœmy do pracy na zmianę. Jedni  oddawali swojš odzież tym, którzy wychodzili        do roboty, a sami w tym czasie siedzieli w bieliŸnie  w ziemiance. I tak na zmianę.

W sierpniu, mimo pogłosek o naszym rychłym wyjeŸdzie, atmosfera była fatalna. Czuliœmy się po prostu oszukiwani. Praca była ciężka i było  jej coraz więcej. We wrzeœniu nasiliły się ucieczki. Zaczšłem też coraz częœciej o tym myœleć. Zebrałem około 1000 rubli, zgromadziłem trochę sucharów i zaczšłem namawiać naszš dziewczynę-kierowcę samochodu zwożšcego z lasu drewno, aby uciekała ze mnš. Niepowodzenia niektórych zbiegów, którzy skazywani byli za karę na wieloletnie ciężkie roboty, ostatecznie powstrzymały mnie przed desperackim rozwišzaniem.

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Duplikat podania, jakie pisaliœmy 11 sierpnia 1945 r. do Mieszanej Polsko-Sowieckiej Komisji do spraw Repatriacji  w Moskwie. Podania  te składaliœmy  na ręce dowódcy roty.               Na odpowiedŸ czekaliœmy ponad cztery miesišce. Dopiero w grudniu  nasz wyjazd stał się realny.

 

 

 

 

 

 
 

 

 


Skład osobowy 2 plutonu 6  kompanii IV  batalionu

po przejœciu z I batalionu (listopad 1945 r.)



   1. Makarewicz Stanisław – z-ca dowódcy plutonu
   2. Buszyński   
   3. Bystrzanowski
   4. Butkiewicz
   5. Cichocki
   6. Dajnowski
   7. Dembowski
   8. Dobrogost Władysław
   9. Dziedziewicz
 10. Gotowiecki
 11. Gierasimczuk
 12. Hrybacz Janusz, ur. 1925
 13. Iwanowicz, ur. 1923
 14. Karczewski Zbigniew
 15. Kilian
 16. Kondratowicz Bolesław
 17. Kostanowski
 18. Kozłowski
 19. Krynicki
 20. Krzywiec
 21. Kurc Mikołaj
 22. Leœków
 23. Leœkiewicz Tadeusz
 24. Łabuński
 25. Makowiecki
 26. Malewski, ur. 1923

 27. Markiewicz
 28. Matuszczak
 29. Michno
 30. Mrowelski Romuald
 31. Nosko, ur. 1922
 32. Odachowski
 33. Odachowski
 34. Olinowicz
 35. Ostrowski
 36. Piontkowski Wacław
 37. Piotrowski
 38. Puciato Mieczysław
 39. Silewicz
 40. Smagur
 41. Skorwid (poeta)

 42. Szabliński

 43. Wirszyło (aktor)

 44. Więcek

 45. Witkowski, ur. 1927

 46. Wołkow
 47. Wotawa
 48. Zieleńkowski
 49. Zielonka
 50. Zdanowicz

 

Z Wilna dochodziły nas wieœci o masowej ekspatriacji  ludnoœci polskiej. Mój brat Jerzy, który po zdemobilizowaniu z Ludowego Wojska Polskiego wrócił do domu rodzinnego, w liœcie z 21 sierpnia 1945 r. pisał:

„Jesteœmy już spakowani. Sprzedaliœmy kredens, szafy, krzesła, łóżka i wiele drobnych rzecz. Ojciec nie pracuje. Powoli przejadamy sprzedane rzeczy,                   a transporty jak na złoœć nie odchodzš. Ostatnio odeszły transporty nr 46          i 47. Jutro ma odejœć nr 51 (nauczycielski). My jesteœmy zapisani                           na transport wojskowy nr 61. Chcielibyœmy jak najszybciej wyjechać. Mamy nadzieję na spotkanie z Tobš w Polsce. Zamierzamy osiedlić się                            w Szczecinku, jest tam podobno wiele jezior i lasów, jak na naszej kochanej WileńszczyŸnie”. 

Ostatni list otrzymany od Jurka w końcu paŸdziernika nosił datę                      5 paŸdziernika 45 r. Brat pisał w nim:

„Sprawa naszego wyjazdu utknęła  w martwym punkcie. Po prostu nie ma wagonów. W Zwišzku Patriotów Polskich mówiš – jak będziemy mieli wagony – pojedziecie, a one mogš być za godzinę, może za dzień albo            za tydzień, jak i za miesišc. Po zdaniu kartek żywnoœciowych otrzymujemy co 5 dni talony. Na naszš 5-osobowš rodzinę dostajemy za nie: 15 dkg cukru, 10 dkg suszonych żółtek i 15 dkg oliwy. Nasze œrodki finansowe kurczš się zastraszajšco, ale to nie tylko nasz problem, w takiej sytuacji jest większoœć naszych rodaków. Jesteœmy jednak dobrej nadziei. Trzymaj się.”

List Jurka, datowany 18 listopada 45 r., pisany był już z Gorzowa nad Wartš (Ziemie Odzyskane), ale do mnie nie dotarł, wrócił do Gorzowa. Była to metoda powszechnie stosowana wobec nas przez sowieckie władze. Miała ona na celu dezorientowanie nas w sytuacji naszych rodzin. Nie wiem, dlaczego sowietom tak zależało na pozostawieniu nas w Kraju Rad.

19 paŸdziernika cały nasz  batalion  przeniesiono do IV batalionu –       na 39 kilometr. 12 km drogi odbyliœmy pieszo. Padał mokry œnieg. Nasza rota została przemianowana na szóstš, dziwnym trafem zachował się oryginalny wykaz żołnierzy  naszego 2 plutonu.

***

Dalsze moje losy zawiera dzienniczek, stanowišcy następny, odrębny rozdział moich wspomnień.

Dziennik

 

 

Częœć kartek dziennika z oryginalnymi zapisami

 

 

         Dzienniczek swój pisałem od 14 paŸdziernika 1945 r. na małych karteczkach, o wymiarze 55 x 80 mm, służšcych jako bibułka na papierosy,
tzw. „skręty”. Zapisy były lakoniczne, miały być z czasem rozszerzone. Przele­żały wiele lat. Większoœć wrażeń zatarła się w pamięci, a poza tym uważałem, że „rozbudowanie” dziennika zmieniłoby jego charakter, jego histo­ry­cznš autentycznoœć i dlatego został on przepisany w takiej formie, w jakiej powstał.

1945 rok

 

14 X –

Niedziela. Dzisiaj spadł pierwszy obfity œnieg. Był podpułkownik               i major ze smoleńskiego Okręgu – majš nas przejšć.

16 X –

Otrzymałem dwa listy od Jurka (brata), z 3 i 4 bm. Ładowaliœmy wagony drewnem na 32 km – ja z Kostanowskim lorę.

17 X –

Pracowałem na maszynach (Zis-5 – zwożenie drewna z lasu) z Ninš – kierowcš Żydówkš. Na 32 km przyjechali „własowcy”. Wszystko przykryte pierzynš œnieżnš.

18 X –

Dostaliœmy chleb na „depe”. JeŸdziłem z Żeniš – dwa rejsy. Zdemobilizowali „sztrafnyje roty”. My wcišż siedzimy. Nowy „komwzwod” – st. sierżant Buryn.

19 X –

Pištek. Przeniesiono nas do IV batalionu na 39 km. Piekielna droga – œnieg, wiatr, mokro. Zobaczyłem Wacka. Umieszczono nas w jednej ziemiance – 100 osób. Moc pluskiew. Dostaliœmy ciepłe czapki („uszanki”).

20 X –

Przygotowujemy się do piłowania drzewa w lesie. Koncert w III batalionie. Awantura z nocnym załadunkiem (nie chcemy ładować). Ładunek na 43 km, jak zawsze idziemy  pieszo.

22 X –

Odpoczywaliœmy, wieczorem chodziliœmy po drewno dla kuchni. Odszukałem swoich szkolnych kolegów: „Cywa” (Czesiek Cywiński), „Gizel” (A.Gizelewski), „Ławryn” (Ławrynowicz) i innych. Chłopcy „na grandę” chodzš po „pyrki”. W ziemiankach prawie wszyscy majš schowki na zapas kartofli. Dyscyplina o wiele słabsza niż była
u nas na 27 km.

26 X –

Na „podczystce”(norma tylko 4 m3 drewna), piłowałem z Noskš.

27 X –

O godz. 12 zdjęcie z „piłki” (piłowanie, œcinanie drzewa w lesie)             na załadunek wagonów. Jeden z najcięższych ładunków. Dostałem buty przeciwgazowe (walonki rozpadajš się).

28 X –

Awantura ze st. lej. Pażydajewem (z-ca kombata – politruk). Zamknęli na „gubę” (areszt) Krzywnę, a wczoraj poszedł tam Dobrogost. Byliœmy w łaŸni.

1 XI –

Byłem w II batalionie na 47 km – u Toœka Laskowskiego  i Witka Plawgi. Od nich dowiedziałem się o wyjeŸdzie moich rodziców. Wyjechali do Polski 12.10.45. O 20-tej był koncert, poziom artystyczny bardzo wysoki, na chwilę zapomniałem o naszym położeniu. Występowali Henryk Czyż, Bernard Ładysz, Chmielewski (komik).

4 XI –

Dostałem 4 listy (od Mamy, Jurka z 16.10. i od Sylwii z 13.10.).          Zaczyna się „dzika repatriacja”(samowolne ucieczki).

6 XI –

Był niby „wychodnoj” (dzień wolny od pracy), pomimo to chodziliœmy na ładunek na 40 km. Z plutonu liczšcego 50 ludzi było nas w pracy 17, reszta bez butów lub chorzy.

7 XI –

Psiakoœć – na œwięto (rocznica rewolucji paŸdziernikowej),                     a na œniadanie jeszcze większa lura (zupa). Przed obiadem znowu wagony do ładowania. Ja zostałem, musiałem oddać bluzę i spodnie, siedzę więc w bieliŸnie na narach. Chociaż raz i mnie się udało,               bo dotychczas zawsze pracowałem.

11 XI –

Rano odœpiewaliœmy hymn, rotę i modlitwę. Po obiedzie wagony, tym razem nas ominęły. Wieczorem specjalny koncert „narodowy”.             Na skutek naszych impulsów patriotycznych – awantura, zabroniono powtórzenia koncertu innym. W ziemiance lokalna awantura z Kurcem.

12 XI –

Dzisiaj już po raz trzeci zostałem w ziemiance, swoje buty oddałem drugiej zmianie. Do pracy chodzimy na dwie zmiany, wychodzi zaledwie 12 ludzi. Wczoraj z naszej roty dwoje uciekło do domu, razem z Michnš będzie ich już trzech. Z polskiej ambasady                     w Moskwie jeden z naszych z 3 roty dostał nowe ubranie, pienišdze        i informację, że do 1.01.46 na pewno wyjedziemy. Odnosimy się             do tego z dużym niedowierzaniem, jak dotychczas nasi „ambasadorzy” już podobne wieœci nam nieraz dostarczali, a my cišgle tu tkwimy.

13 XI –

ŁaŸnia. Ładunek na 35 km.

14 XI –

Znowu w ziemiance. Trudno zabrać się do pisania. Wczoraj dowiedziałem się przykrych rzeczy o swej platonicznej miłoœci – Kazi. Przez 3 lata  zajmowała w moim sercu poczesne miejsce, teraz pozostało mi tylko lotnictwo.

18 XI –

Znowu nas podzielono, ja zostałem przydzielony do l-szej roty               3 plutonu. Był u nas Tosiek, dostaliœmy wojłaki (walonki).

19 XI –

W Sazanowie na 42 km rozładowywaliœmy mškę. Niestety, nic nie skombinowałem. Taka okazja nie zdarza się często!

20 XI –

W Barminie na 37 km. Rozładowywaliœmy ryby. Próbuję jeœć jš            na surowo, nie smakuje. Wieczorem łaŸnia.

21 XI –

Uporczywe plotki o wyjeŸdzie do Polski. Byliœmy na piłowaniu             w lesie, z Witkowskim wykonaliœmy tylko 2 m3 drewna.

22 XI –

Jestem w roli „zagatowszczyka” (przygotowuję i obcinam gałęzie         po œcięciu drzewa).

23 XI –

Nasza rota idzie do ładowania wagonów. Wieczorem ładunek „karobki” (nieduży, kryty wagon), w pięciu załadowaliœmy jš w cišgu 50 minut.

24 XI –

Na robotę nie poszedłem z powodu porwanych spodni. Czytałem opowiadania Czechowa. 4-ta rota, a razem z niš i Nosko, powędrowali na 32 km.

25 XI –

Jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieœć – w III batalionie oficjalnie powiedziano o naszym wyjeŸdzie. Po koncercie przyszedł komrot –  lej. Kudrych i kazał pisać podania do d-cy batalionu. W batalionie           jakby kto kij wsadził w mrowisko. Ogólna radoœć, œpiewy, ale ostatecznie niedowierzanie naszym władzom. A może znowu „bujda”.

26 XI –

Pracowaliœmy na „taczankach”(wózki na placu drewna). Dzień długi jak wiek. Całš noc nie mogłem zasnšć, wszyscy myœlš tylko                 o wyjeŸdzie.

28 XI –

Dzisiaj ma wyjeżdżać II batalion, na ich miejsce przyszedł już transport jeńców sowieckich z Niemiec, czy Francji, oswobodzonych przez aliantów i przekazanych Rosji. Będš teraz przechodzili                  tu „kwarantannę”.

29 XI –

Dopiero dzisiaj wyruszył II batalion. Pracowaliœmy na maszynach (wywożenie z lasu drewna). Wieczorem wiadomoœć – mamy dzisiaj       w nocy albo jutro wyjechać – nasza 1 i 5 rota naszego batalionu.        W ziemiankach nieopisany ruch, na gwałt mycie ludzi – myjemy się       w zupełnie zimnej wodzie. Sporzšdza się spisy, wymienia porwane  ubrania i buszłaty na mało lepsze płaszcze.

30 XI –

Znowu „zagatowszczyk” (pełnišcy dyżur). Wysłano nas do pracy – ładowanie maszyn, dwa rejsy, tak jak wczoraj. Wszyscy się niecierpliwiš. Co jest z wyjazdem?

3 XII –

1-sza, 4-ta i 5-ta rota nie chciały iœć do roboty.

6 XII –

Rano wróciliœmy ze składu (plac, gdzie układano drewno),                     nie pracowaliœmy. Wieczorem pogoniono ludzi do załadunku wagonów, ja nie poszedłem, schowałem się. Wreszcie piorunujšca wiadomoœć „atstawit’ wyjezd do 20” (odłożyć wyjazd do 20).                    Co z tego wyniknie, nie mam pojęcia? Nasza cierpliwoœć jest już           na wyczerpaniu.

8 XII –

A jednak – dowiadujemy się – majš być wagony do wyjazdu.

9 XII –

Wieczorem załadowaliœmy się do wagonów. Nadzwyczajna rzecz, wprost nie do wiary, dostaliœmy pasażerskie wagony. Ale cišgle nie wierzymy, czy ruszymy stšd.

10 XII –

Po południu ruszyliœmy do Barmina. Całš prawie noc staliœmy                w Krywandinie. Chłopcy dostali się do wagonów z mięsem. Alarm! Milicja, rewizja naszych wagonów, bez rezultatu – nic nie znaleziono.

11 XII –

Kurowskaja, nocš przybyliœmy do Moskwy, na jej przedmieœcie. Pijaństwo i jego skutki.

 

 

12 XII –

Zwiedzamy Moskwę, naturalnie nielegalnie, na własnš rękę: „Krasnaja Płoszczad”, spotykamy polskiego majora z armii Berlinga, jazda metrem i tramwajem moskiewskim, naturalnie „na gapę” (nie mamy rubli). PóŸny powrót, za karę zostaję „dniewalnym” w karnym wagonie „chałodnym”, zapełnionym „turystami” poprzednio zatrzymanymi.  W nocy łaŸnia, bardzo nowoczesna, czysta. A jednak i u nich może być coœ porzšdnego.

13 XII –

O 16-tej wyjeżdżamy z Moskwy.

14 XII –

Zamieć œnieżna. W nocy o godz. 1-szej dobijamy do celu – Kirowa.

20 XII –

Dostaliœmy koce, po raz pierwszy od czasu skierowania nas do pracy          w lesie. Mieszkamy w koszarach i ziemiankach po litewskiej dywizji. Pozostały gazetki w języku litewskim. Znowu zniecierpliwienie. Dlaczego nie jedziemy?

21 XII –

Zamieniono nam płaszcze i bluzy.

24 XII –

W i g i l i a. Ziemniaki, œledzie, zupa i ryż. Łamiemy się opłatkiem          u Toœka. A jednak chyba wydostaniemy się z tej Rosji!

30 XII –

Nowe ubrania angielskie – płaszcze i koszule, które traktuje się jako „gimnaœciorki” (bluza mundurowa). Rozdział o 2-giej w nocy.


 

1946      r o k

3 I –

Czwartek. Idziemy do lasu po drzewo. Napotykamy pozostałoœci            po froncie: linie okopów, bunkry. Pragnę jak najwięcej zapamiętać, gdzie byłem i co widziałem – ludzi,  ubiory, odmiennoœć krajobrazu – to kraj, którego może już nigdy nie zobaczę. Co daj Boże!  O 24-tej podstawiono wagony.

4 I –

Godz.10. Fajansowo – jedziemy do Polski. Wagony towarowe,                ale tempo jazdy szybkie.

6 I –

Niedziela. Żabinka – dawna stacja polska, dworzec budowany przed wojnš, jakże różni się od stacji rosyjskich. Awantury z żołnierzami sowieckimi na targowisku, gdzie naszym zarzucono zdradę ojczyzny („izmienniki rodiny”). Wypiłem pierwszy raz wódkę z Witkiem Plawgo za pomyœlnoœć naszych losów. Nocš byliœmy w Brzeœciu.

7 I –

Brzeœć n/Bugiem – stacja towarowa. Łażę po torach, oglšdam załadowane transporty. Na jednej z kolejowych lor – czołg                       z oznaczeniem 7-miu stršconych samolotów. Wieczorem idę po suchary.

8 I –

Widzimy jeńców niemieckich, wiozš ich do Rosji. Przechodzimy dezynfekcję.

9 I –

Wagony z Polakami wracajšcymi z robót w kopalniach Stalinogorska. W stronę przeciwnš transporty Niemców.

10 I –

Wagon z niemieckimi ksišżkami. Biorę sobie parę technicznych ksišżek o samochodach,  przeładunek do wagonów do Polski. Dołšczajš zatrzymanych, po  awanturze w Żabince, Dordzika   i innych.

11 I –

Pištek. Wyruszyliœmy z Brzeœcia, przekraczamy granicę w Terespolu. Pierwsze polskie mundury, orły, łzy wzruszenia. Rosyjscy oficerowie       i podoficerowie przed samš granicš opuszczajš nas. Dostajemy polskš eskortę. W nocy docieramy do Białej Podlaski.

12 I –

Zwiedzam Białš Podlaskę. Nadzwyczajna życzliwoœć ludnoœci. Dowiadujemy się trochę o stosunkach w Polsce. Radzš nam pozdejmować biało-czerwone opaski, jakie wielu z nas przechowało, mimo licznych rewizji osobistych, które nas dotknęły.

13 I –

Niedziela. Idziemy zbiorowo, w szeregach, do koœcioła. Œpiewamy „Boże coœ Polskę”. Łzy w oczach, ogólny podziw i uznanie  widoczne na każdym kroku. Widzę pierwszego polskiego podchoršżego lotnictwa. Na lotnisku sowieckie samoloty.

14 I –

Dostajemy zaœwiadczenia o zwolnieniu przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, z fotografiš. Wyglšdamy na nich jak przestępcy.

 

 

 

 

 Zaœwiadczenie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego  wydane 13 stycznia 1946 r .                           w  Białej Podlasce

 

15 I –

Wyjazd do Warszawy przez Łuków, gdzie siedziałem w nocy, czekajšc na pocišg. 

16 I –

W a r s z a w a. Gruzy, zniszczenia. Grozš przejmuje widok zniszczonego mostu Poniatowskiego i Starego Miasta. Odżywiamy się we wszystkich stołówkach, gdzie tylko dajš jeœć. Nocujemy                    w „dziekance” na Krakowskim Przedmieœciu.

17 I –

Pierwsza rocznica wyzwolenia Warszawy – polskie flagi. A jednak         w końcu jesteœmy w  Polsce!  Gdzie sš moi rodzice?

18 I –

Biorę bilet do Szczecinka, ale jadę najpierw do Poznania. Tam ma być moja ciocia.

19 I –

Niestety, cioci Jadzi pod wskazanym adresem przy ul. Garbary nie ma. Wyjechała do Landsbergu (Gorzowa). Jedziemy z Wackiem Gilickim w jej œlad. Około 23-ciej jesteœmy w Gorzowie nad Wartš. Nocujemy w Punkcie Etapowym PUR.

20 I –

Niedziela. Rano błškamy się po opustoszałych ulicach miasta. Nagle spostrzegam wychodzšcš z katedry Mamę. Zbliżamy się do Niej. Poznaje Wacka, pyta: „A gdzie  jest Janusz”. „Mamo – to ja”                   odpowiadam. Radoœci naszego spotkania nie da się opisać. Byliœmy znowu razem, całš rodzinš. Jeszcze tego dnia idziemy z bratem Jurkiem do gorzowskiego teatru na sztukę Bałuckiego „Grube ryby”.


           

***

Kończy się moja odyseja wojenna i otwiera się nowy rozdział – życie na Ziemiach Odzyskanych.

 

 

 

 




* Autor maszynopisu pozostaje nieznany. Jest to jedno z pierwszych opracowań o naszym pobycie w Kałudze.


powrót do : str. głównej  |  spisu treści witryny  |spisu treœci ,,Karty...''

stat4u